Final Sanction

     Po raz trzeci już w chodzieskim subsektorze Jericho Reach zadudniły boltery. Kontynuując działania mające na celu zahamowanie postępów floty-roju Dagon, Deathwatch rzuciło mój kill-team na planetę Avalos, by zmierzył się z darmową przygodą startową Final Sanction. No cóż, dla mojego składu ten wojenny scenariusz faktycznie okazał się być niemal finałowy.

     Do walki nie stanął tym razem Drzewiec i jego agresywny szturmowiec, w Kill-Teamie zostało więc trzech braci bitewnych: Julek z jego tacticalem którego wszyscy zgodnie przezwali Tyfusem (prawdziwego, podobnie brzmiącego imienia nikt poza Julkiem nie pamiętał); Zaran z jego aptekarzem Marcusem Greenem; Jacoleko z jego tacticalem Aquantusem. Wszyscy w miarę solidnie uzbrojeni w 50 punktów rekwizycji, wszyscy dosyć pewni siebie po ostatnim starciu przy Uskoku Tarkovskiego.

     Tym razem jednak ruszyli na wojnę.

     Miała to być misja poszukiwawcza: pół roku temu na Avalos zniknął inkwizytor Kallistradi. Ordo Xenos chciało zbadać pogłoski o rozwijającym się tam kulcie genokradzkim... i najwyraźniej zbadało go za dobrze. W twierdzy Erioch zadecydowano, że inkwizytora należy odnaleźć, żywego lub martwego i przy okazji wyeliminować ewentualne tyranidzkie zagrożenie. Rejon Jericho Reach miał już dosyć światów, na których należało odpierać to zagrożenie.

     A moi bohaterowie, cóż, ostatnio wyspecjalizowali się tak jakby w starciach z tymi stworzeniami. Nie mając wielu zasobów pod ręką, miejscowy Mistrz Straży na Avalos wysłał właśnie ich.

     Avalos był światem rolniczym, zarządzanym z jednego zaledwie miasta: Lordsholm. To tam udał się inkwizytor, tam zaginął, tam więc zrzuceni zostali moi astartes. Zrzuceni awaryjnie, bo przy dochodzeniu na orbitę ich fregata została zaatakowana i zniszczona przez docierających już do swej kolejnej kosmicznej restauracji tyranidów. Uzbrojeni w tę wiedzę bracia wiedzieli już, że nie mają czasu do stracenia. Avalos był o krok od inwazji.

     A jakby tego jednak nie wiedzieli, to błyskawicznie przypomniał im o tym scenariusz.

     Final Sanction to nieustający niemal bolterporn. Ciągła masakra. Nie znająca końca bitwa. Lordsholm pogrążyło się w międzyczasie w krwawej wojnie domowej między siłami PDF wiernymi Lordowi Gubernatorowi a zrewoltowanymi kultystami Pana Krwi i Ciemności (czyli poczciwego Broodlorda po prostu). By odszukać Kallistradi, uratować gubernatora i zniszczyć infestację, kill-team przedzierać musiał się przez ulice opanowane przez hordy rebeliantów. Hordy w znaczeniu bynajmniej nie metaforycznym: autorzy scenariusza nie zamierzali bowiem grzebać się w detalu i rzucili przeciw graczom (a więc i ja to zrobiłem) hordy rebelianckie w znaczeniu mechaniki Deathwatcha. Walka z kolejnymi falami wroga (każda o magnitude 40) ułatwiana była jedynie przez wewnętrzną mechanikę tej przygody: jeśli wcześniej chłopcy uratowali jakiś regiment lokalnego PDF, to mogli go rzucić do eliminacji jednej z formacji kultu. Wszystko to było dla mnie nieco nużące, choć oddawało chyba jakoś tam atmosferę miasta w ogniu walki. Kill-team złamał w ten sposób trzy ogniska oporu wroga: przy kaplicy kultu imperialnego, garnizonie PDF i astroporcie.

OBIAAAAD!
     Przy tym ostatnim po raz pierwszy spotkali genokrady i zrozumieli, że dotychczasowe starcia były jedynie rozbudowanym prologiem.

     Genokrady są tu szybkie i brutalne, czyli mechanika oddaje całkiem nieźle te ikoniczne dla uniwersum stworzenia. Ich rending claws (ciosy z podwojoną penetracją przy trafieniu z dwoma stopniami sukcesu) w połączeniu z bardzo wysokim WS (65) bardzo szybko przypomniały graczom, że jednak są śmiertelni. Już ta początkowa dwójka ostro poturbowała Tyfusa i Aquantusa, gdy jednak dotarli do pałacu gubernatora i starli się z zasadzką ósemki tych stworzeń... rozpoczęła się wtedy najbardziej absurdalnie krwawa potyczka, jaką kojarzę z moich erpegowych doświadczeń.

     Naprawdę. To, co się tam stało, trudno oddać słowami.

     Mogło być jeszcze gorzej. Bohaterom udało się położyć trupem pięć z nich, zanim pozostała trójka zwarła się z nimi w walce wręcz. I był to koszmar trwający chyba co najmniej kwadrans, koszmar bezradnych prób zatrzymania wściekłych ataków tego intelektualnego bękarta xenomorfów z Aliens. To są najgorsze momenty w moim gejmmasterowym życiu: takie impasy w starciu zabijają u mnie radość z gry. Ale bogowie RPG czuwali jednak nad kostkami i potencjalna katastrofa zmieniła się w chyba najfajniejszy epizod sesji. Najbardziej porąbany, purenonsensowny, splatterowy i ogłupiający epizod, ale jednak najfajniejszy.

     Jednemu z genestealerów udało się w pewnym momencie uzyskać zdecydowaną przewagę nad Tyfusem i zepchnął go do dramatycznej obrony. Nie zważając na jego uniki, genokrad sprowadził jego hitpointsy do zera, roztrzaskał mu hełm oskalpowując go przy okazji (krew zalewająca oczy przez kolejnych 10 rund będzie dawała biedakowi -10 do zdolności bojowych), a później zaczął bawić się w okrutne dziecko kucające nad motylem. Kolejne ciosy tyranida urywały Tyfusowi dwie nogi i jedno ramię, co Julek ostatecznie sparował udanym unikiem i spaleniem dwóch kolejnych fate pointów. Zniecierpliwiony tym genokrad skupił się na korpusie, rozerwał tam power armor... i kawałek brzucha.

     Napędzona dwoma sercami krew wylała się z niego szerokim strumieniem. Jelita chciały podążyć za nią, ale je akurat Tyfusowi udało się wepchnąć z powrotem.

     Krew rozlała się po marmurowych płytach pokrywających szerokie ścieżki perystylu gubernialnego pałacu. Dwaj pozostali bracia bitewni zaczęli tańczyć skomplikowany układ choreograficzny próbując zachować równowagę. Bezskutecznie. Przewrócili się, Aquantus chwilę później był już nieprzytomny, rozszarpywany przez triumfującą drugą tyranidzką bestię (trzecia na szczęście już wtedy odeszła na łono Matki Roju).

     To, że jakimś cudem drużyna i tak to wygrała... No właśnie, jest cudem. Tym niemniej, marinsi byli już tak zmasakrowani, że przyjęli swoją porażkę w misji zniszczenia genokradzkiej konspiracji (zaliczyli za to drugi cel pierwszorzędny: wysłanie sygnału do znajdujących się w pobliżu sił imperialnej Krucjaty, no i jeden z celów drugorzędnych: uratowanie gubernatora).

     Generalnie, to nie polecam szczególnie mocno tego scenariusza, chyba, że komuś chciałoby się go przerobić i wzbogacić o własne pomysły (ja sam nie miałem na to czasu). Taka ciągła, masywna wojna nie leży mi specjalnie. Ale nawet słaby scenariusz potrafi nieoczekiwanie fajnie się rozegrać w chaotycznym świecie kostek i interakcji. Nawet, jeśli jest to ponury świat, w którym istnieje jedynie wojna.

Komentarze

  1. Było grubo. Dużo emocji i jeszcze więcej rzutów kostkami.
    Nie wiem jak ten scenariusz może być startowym, bo przecież jest tam masakra na całego. Fakt, że było nas trzech i może ten jeden brakujący gracz wyrównałby szanse na zrobienie czegokolwiek więcej.
    Nie mniej przygoda uświadomiła mi, w co warto zainwestować zdobyte punkty, czyli uniki. Mam tylko nadzieję, że był to dobry wybór.
    Następnym razem będzie lepiej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak. Następnym razem w ogóle nie będzie walki w zwarciu ;)

      Usuń
  2. A Ty lisku cwany nie będzie walki wręcz ;) Chyba za bardzo w to nie wierzę :P
    Jednak może będą do mnie strzelać to też chyba można stosować uniki :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, nie można. Ale to żarcik był ;) Chyba ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty