Oko za oko: konkluzja


     Drugie spotkanie z trzecią edycją WFRP przyniosło zakończenie przygody startowej. Była to sesja, której fragment przeszedł do lokalnej chodzieskiej legendy i do dziś opowiadany jest przez zgrzybiałych starców coraz bardziej znudzonej tym młodzieży. Skład był ten sam, co poprzednio. Dwa krasnoludy (Fufykilh i Ogren) mobbingujące jednego człowieka (Carnisa). Był wrzesień 2010 roku. Do rzeczy!


     Geizhals miał dla nas nieprzekonujące wyjaśnienia i karteczkę z tekścikiem sugerującym, że "gęś jest dobra". Czyli panowie spod ośmioramiennej gwiazdy szykują coś na wieczerzę. Uznaliśmy, iż Aschaffenberg powinien o tym wiedzieć. Arystokrata był wzburzony, ale uznał iż powinniśmy dalsze dochodzenie prowadzić nadal w dyskretnym stylu, wbrew sugestiom gęsto sianym przez Ogrena. "Czas na czystkę" i takie tam. Większość drużyny uznała, iż lord Rickard ma rację. Postraszyliśmy trochę bibliotekarza, który sprzedał nam nieprzekonującą bajeczkę o tym, iż jedynymi kultystami w okolicy był on, Andreas i jakiś gość z Nuln. Ponieważ odrzuciliśmy wniosek Ogrena o obcinaniu palców przesłuchiwanemu, Geizhals wylądował skrępowany w komnacie naszego pracodawcy, a my podjęliśmy węszenie w różnych kątach Grunewaldu.

      Niewiele nam to przyniosło, poza znalezieniem runicznego młota tutejszego kowala, Kordena. Korden zbzikował po ataku zwierzoludzi sprzed tygodnia, uznaliśmy więc (właściwie, to zrobił to jednoosobowo Ogren) iż nie będzie mu on już potrzebny. Odwiedziliśmy też tutejszego psiarczyka Olvera Ganda, z którym Ogren wdał się w interesującą dysputę na temat ważkości ekskrementów oraz łapiducha Siegera. Nawiasem mówiąc, Ogren wymaga pomocy medycznej, ma halucynacje. Na przykład na czole Siegera dostrzegł trzy chodzące sobie niby nigdy nic raki[1].

     Clou programu czekało na nas w poczekalni. Za aksamitną zasłoną wisiał tam niesamowity obraz przedstawiający oko. Bardzo poruszający przykład sztuki nowoczesnej. Prawie zwymiotowałem, a Carnis schował się w kominku. Chaosycka robota bez wątpienia. Od płótna oderwały nas dopiero wezwania na wieczerzę. 

     Kolacja była dla nas dość drętwa, gdyż nie ośmieliliśmy się niczego tknąć. Szczególnie podejrzana była dziczyzna, więc odradziliśmy Aschaffenbergowi konsumpcję. Mieliśmy nosa. Dziczyzna zaprawiona była jakimś nasennym narkotykiem, który uśpił Vern Hendricka. Coraz bardziej przekonani do koncepcji "czystki" postanowiliśmy omówić to z lordem Aschaffenbergiem u niego w komnacie... do której ktoś się w międzyczasie włamał. Przeklęty bibliotekarz był wolny. 

     Potem poszło już szybko. Zeszliśmy do podziemi, gdzie znaleźliśmy się w środku plugawego rytuału. 11 mieszkańców zamku na czele z majordomem Pierssonem próbowało wywołać demona z wspomnianego wcześniej malowidła. Cóż, przeszkodziliśmy im w zabawie. Kultyści błyskawicznie nabawili się wielu nieprzewidzianych przez Matkę Naturę otworów w ciałach, jedynie Geizhals zwiał (robił to coraz lepiej). W pościgu za nim wybiegliśmy na zewnątrz... prosto na szarżujących zwierzoludzi. 

Tak, bo dotąd było nudno. 

     Z pomocą Aschaffenberga i psów Ganda zmasakrowaliśmy te zmutowane kozy, dwie jedynie zwiały z powrotem do Reikwaldu. To jednak nie był koniec. Na dachu donżonu pojawił się ten przeklęty bibliotekarz z malowidłem. Ogren trafił go z kuszy, ale demon zdążył się zmaterializować. Furia, służebnica Khorne`a. Ekstra. To są właśnie godne mnie wyzwania. Ubiłem gadzinę kończąc wreszcie to starcie. Geizhals jakimś cudem uciekł brocząc krwią z lewego ramienia (zaczynamy się do tego przyzwyczajać).

[1] Powiedziałem, że psiarczyk ma czyraki na twarzy. CZYRAKI. 

Komentarze

Popularne posty