13 kwietnia zagrałem w RPG po raz pierwszy od chyba dwóch lat. Do powrotu namówił mnie
Julek, który od jakiegoś już czasu czaił się na turlanie kostkami w klimatach czterdziestego tysiąclecia. Tak się złożyło, że zarówno ja jak i on posiadaliśmy podręcznik podstawowy do
Deathwatch (a Julek jeszcze dodatkowo moduł
Honour the Chapter)... Uniwersum Warhammera 40000 eksplorowałem już od dawna, czy to poprzez
bitewniaka, czy też
książki z Black Library. W związku z tym konkluzja była prosta: wchodzimy w to! Czas urządzić czystkę jakimś perfidnym xenos...
Przygotowania do sesji nie szły mi szczególnie dobrze. Zasad Deathwatcha nie znałem w ogóle, kiedyś jedynie, w poprzedniej dekadzie jeszcze, czytałem podręcznik
Dark Heresy który z tego, co się orientowałem, reguły ma bliźniacze. Generalnie w RPG cenię prostotę: mam już za dużo lat i za mało czasu na wchłanianie skomplikowanych zasad (a startowałem z
Kryształami Czasu :) ). Gruby, najeżony tabelkami corebook Deathwatch budził więc we mnie strach. Z automatu zupełnie ominąłem zasady psioniki, by choć trochę ułatwić sobie zabawę. Całość zasad przeczytałem tylko raz. Jak się później okazało: mniej więcej wystarczyło, co w sumie całkiem dobrze o nich świadczy. Od razu jednak zaznaczę, iż na tej pierwszej sesji mój Deathwatch występował zdecydowanie w wersji lite: prócz wspomnianej psioniki postanowiłem zignorować również w całości zasady związane z
Solo i
Squad Mode...
|
OK, ten tutaj to Black Shield, nie Templar,
ale wyglądał zbyt dobrze, by go nie wykorzystać |
Z premedytacją postanowiłem, że moją pierwszą przygodę poprowadzę dla dwóch tylko graczy (nigdy jeszcze tego tu nie napisałem: przekleństwem moim jest być zawsze Mistrzem Gry, bez wyjątku). Z jednej strony: mniej zachodu przy generowaniu postaci i mniej różnych zasad związanych z tutejszymi
specjalizacjami (tutejszą wersją poczciwych profesji) do ogarnięcia. Poza tym: w Deathwatch gra się Space Marinami, a oni są przecież prawdziwymi jednoosobowymi armiami, nadludźmi siejącymi śmierć i grozę. Uznałem, że dwójka wystarczy. Pierwszego wylosował
Drzewiec. W tym dżentelmenie od dzieciństwa drzemie wewnętrzny krasnolud, więc jasne było, iż wybierze assault marina lub devastatora. Wybrał pierwszego, gdyż jego ukochany chapter (
Black Templars) celuje zdecydowanie w dochodzenie do zwarcia. Jego
Anselm z chainswordem w jednej dłoni i boltpistolem w drugiej wkroczył do Deathwatchu z solennym postanowieniem zwalczania wszystkiego, co związane z Chaosem (co podkreślił wybierając talent
Abhor the Witch dający mu szczególną odporność na plugawe próby mentalnej manipulacji). Co dziwne, wylosował też sobie
demenour w postaci
studious, co postawiło tego celującego zazwyczaj w proste, brutalne rozwiązania gracza w specyficznej sytuacji...
|
Tyhous przed odesłaniem go do Jericho Reach |
Drugą połówką
Kill-Teamu stał się
Julek i jego
Tyhous. Brat bitewny Julka stał się
tactical marinem, czyli absolutną klasyką wśród Astartes. Skusił go bogaty przegląd dostępnej dla tacticali specjalnej amunicji, potrafiącej masowo zabijać w sposób wybitnie spersonalizowany pod profil ofiary (z uwagi na to, że pierwszymi przeciwnikami Kill-Teamu mieli stać się Tyranidzi, Julek dobrał sobie pociski
Hellfire ignorujące naturalne pancerze). Wybór chaptera zdeterminowany został przez bitewniakową armię, którą dowodził Julek: został nim bastion kleptomanii w czterdziestym tysiącleciu, czyli
Blood Ravens, gwiazdy serii Dawn of War. Krwawych Kruków nie ma w podręczniku podstawowym, ale jak już zaznaczyłem wcześniej, Julek miał dodatek Honour the Chapter, który oferuje czterdziestkowym fluffowym maniakom niemal trzydzieści następnych zakonów do zagospodarowania (w tym takie smakowitości, jak
Flesh Tearers, Carcharodons, Silver Skulls czy
Minotaurs). Nie jestem pewny, czy Drzewiec jest na tyle biegły w warhammerowym lore-fu by wiedzieć, że pojawienie się u jego boku Krwawego Kruka może bardzo niekorzystnie wpłynąć na ilość posiadanych przez niego artefaktów...
|
Hormagaunt z floty Dagon |
Przygody w Deathwatchu opierają się na schemacie misji komandosów. Mówiąc szczerze, nie do końca moje klimaty, stąd z radością postanowiłem posłużyć się materiałem przygotowanym w podręczniku głównym.
Extraction to misja ratunkowa: Kill-Team przybywa w sukurs naukowcowi z
Mechanicum,
Magosowi Vyakai. Problem Vyakai polegał na tym, że znajdował się na księżycu
Tantalus akurat w momencie, gdy skonsumować postanowiła go flota-rój
Dagon, jeden z odprysków floty
Behemoth zniszczonej wspólnymi siłami przez siły Ultramarines i Imperial Navy zaledwie 42 lata temu (Deathwatch kanonicznie dzieje się w 40817 roku). Księżyc nie miał żadnych szans na skuteczną obronę, ale głodny wiedzy Vyakai zdobył dzięki temu cenne informacje o biologii ciągle słabo znanych Tyranidów. Trzeba go jednak wyrwać z Tantalusa i tym właśnie zajęło się dwóch moich podopiecznych... (
dalej znajduje się kilka szczegółów scenariusza, więc ostrzegam przed spoilerami)
Extraction mogę naprawdę polecić. Znakomitym jego elementem jest wprowadzenie presji czasowej: mistrz gry musi tu ustalić, do której godziny rzeczywistej toczyć się będzie sesja, potem obszar stacji
Pyroclast-Gamma-9 zagarnie zbliżająca się już tyranidzka horda. Dodało to naszej sesji niebywałego feelingu narastającego zagrożenia. Wystarczy powiedzieć, że chłopcy ewakuować z Tantalusa zdołali się... na 4 minuty przed finiszem! Jest to o tyle istotne, że Kill-Team ma tu do przeszukania naprawdę spory obszar, a tylko mistrz gry wie, gdzie umieścił ciężko rannego adepta Mechanicum. W moim przypadku wrzuciłem go do okolic wielkiej anteny przekaźnikowej, trochę po to, by pomóc graczom: znajdowała się ona na jednym z dwóch wzniesień w okolicy, a tylko ze wzniesienia podjąć ich mógł ewakuacyjny
Thunderhawk. Trochę tym tropem poszli moi marynarze: gdy ciężko przestraszył ich wygrzebujący się spod ziemi w bunkrze ochrony
Tyranid Warrior (na szczęście powalił go zaledwie JEDNYM strzałem Tyhous) oraz poranił atakujący z nieba
Shrike (ten drugi niemal zabił Anselma, który ostatecznie resztkami sił zdekapitował go chainswordem), to nie znający strachu bracia bitewni z Deathwatch (nie znam niestety kanonicznego tłumaczenia, Warta Śmierci?) postanowili się ewakuować. Przyznać też muszę, iż mieli trochę nadziei na znalezienie przy antenie magosa, gdyż wśród omszałych kamieni Tantalusa odnaleźli trochę prowadzących w tamtym właśnie kierunku śladów ciemnej, marsjańskiej krwi. Niestety, na miejscu nie mieli już czasu na subtelności: gdy okazało się, że uszkodzony przez Tyranidów adept ich nie rozpoznaje, a nawet grozi im bronią, Anselm ściął mu głowę (co jak widać zaczęło wchodzić mu w krew). Na pokład fregaty
Thunder`s Word bracia dotarli jedynie ze zwłokami... i datacorem, który był
Primary Targetem całej misji.
Mam przemożne wrażenie, że przygoda była udana. Deathwatch zdał egzamin.
Szkoda, że nie mogłem uczestniczyć.
OdpowiedzUsuńAle następnym razem musimy się zgrać czasowo i musowo spotkać :)
W Thunderhawku już jest ugrzane miejsce dla Twojego Ultrasa. Wygrzewał Drzewiec :)
Usuń